środa, 2 lipca 2014

oddech pierwszy

          Wystarczają trzy oddechy przesycone mocną wonią taniej tequili, żeby Lia Birdmann wylądowała na stole. Kolejne dwa, żeby zdjęła beżowy sweterek i kolejne cztery, żeby została wyciągnięta z baru przez nieznajomego Meksykanina. Oczywiście bez sweterka. I gdzieś pomiędzy cichym chichotem, a zgubieniem kolejnej części garderoby, kiedy to ni skąd ni zowąd zimne ręce mężczyzny wsuwają się pod jej dżinsową spódniczkę, dociera do niej, że nie tak powinna spędzić sobotni wieczór. 
Kolejny oddech zapowiada nadejście paniki.
Nagrzana skóra samochodowego siedzenia wydaje z siebie cichy dźwięk, kiedy ocierają się o nią nagie uda Lii. W powietrzu czuć kalifornijskie lato, dławiący zapach papierosów i delikatną woń perfum Lune de Cartier.  Muzyka, która jeszcze kilka minut temu wprawiała drobne ciało blondynki w rytmiczne podrygiwanie, teraz jest stłumiona, cichsza. Miesza się z głośnym oddechem nieznajomego mężczyzny i okrzykami, dobiegającymi z odległej części parkingu. Burbank wydaje się budzić do nocnego życia, w przeciwieństwie do małej Lii Birdmann.
— Czekaj. —  Głos ma ochrypły, niespokojny. Zmarszczony mały nosek zdradza oznaki strachu, tak samo jak rozbiegane spojrzenie błękitnych oczu. I Lia nie może nic poradzić na rozszalałe serce, które zaczyna swój maraton, w chwili gdy ręce Meksykanina odpinają zameczek jej skąpego topu. Wydawać by się mogło, że alkohol, który chwilę wcześniej buzował we krwi dziewczyny, uleciał w powietrze.
— Co jest? — Zniecierpliwienie wypełnia całe wnętrze samochodu, a czarne spojrzenie mężczyzny nie może się zdecydować, czy patrzeć na piękną twarz dziewczyny, czy na koronkowy stanik. Lia, pomimo skąpego ubrania i rozmazanego mocnego makijażu, w owej chwili wygląda delikatniej i bardziej krucho niż przez całe swoje siedemnastoletnie życie. Jest jak jedna z tych porcelanowych laleczek, które jej młodsza siostra Titania kolekcjonuje z takim uwielbieniem. Jej oczy są przerażająco puste, zupełnie jakby wszechogarniający jej drobną sylwetkę strach, nie mógł sprawić, że będą choć odrobinę żywsze. Różowy staniczek, delikatny jak drobna pajęczyna, tylko potęguje wrażenie kruchości. Jeszcze chwila i rozsypie się na kawałeczki.
Nerwowym ruchem zapina zamek i kładzie drobne rączki, ozdobione srebrnymi pierścionkami na napierającym na nią torsie mężczyzny.
— Muszę siku — mamrocze żałośnie, patrząc na niego z najbardziej uroczym uśmiechem, na jaki ją stać w owej chwili. Mężczyzna jest wściekły. Marszy czarne brwi i otwiera usta, jakby miał zamiar coś powiedzieć, jednak Lia nie daje mu szansy na odmowę. Ostrym paznokciem obrysowuje kształt jego gładkiej szczęki i przygryza czerwone wargi w wyjątkowo kuszącym geście. Jest uroczo pijana. Uroczo piękna. I uroczo jego.
— Daj mi minutę — szepce i nie czekając na reakcję mężczyzny, próbuje wysiąść z samochodu. Mocny uścisk na nadgarstku zatrzymuje ją w miejscu. Srebrna bransoletka wbija się w jej skórę. Strach pachnie jej perfumami. Jałowiec. Piżmo. Konwalia. Wszystkie mieszają się w jedno. Przy każdym kolejnym uderzeniu serca, pachną intensywniej. Mocniej. Omdlewająco.
— Minuta.
Lia wymusza uśmiech. Zakrywa nim kiełkujący strach i szalejące serce. Coś w oczach mężczyzny sprawia, że spina się jeszcze bardziej. Pomimo huczącego w głowie alkoholu, wyraźnie słyszy cichy głosik gdzieś z tyłu głowy, który każe jej uciekać.
Kiedy obcasy jej butów uderzają o betonową powierzchnię parkingu, ledwo utrzymuje równowagę. Odwraca się na sekundę tylko po to, żeby zobaczyć jak pożera ją wzrokiem. Mruga do niego tym swoim niewinnym, seksownym okiem.
I ucieka.

*
— Widzisz ją? — Zegarek na beżowym pasku, który Kimberly Birdmann założyła tego ranka na rękę, wskazuje godzinę pierwszą trzydzieści dziewięć. — Nawet nie chcę wiedzieć co ty tutaj robisz, Jas. — Dodaje, zmieniając temat.
Stojąca obok niej Jasmine Collins wydaje się być całkiem zadowolona, co Kimberly zauważa z irytacją. Ale Jasmine zawsze wydaje się być zadowolona z życia. Cokolwiek by się nie działo, potrafi znaleźć dobre strony. Jas nie jest skomplikowaną osobą. Wystarczy, że wyciągniesz butelkę tequili, włączysz muzykę i poczekasz. Panna Collins na pewno się zjawi. Zawsze gotowa na dobrą zabawę. Tym razem nie jest inaczej.
Przez krótką chwilę Kimberly obserwuje, jak jej przyjaciółka kołysze się do skocznej muzyki, wydobywającej się z wnętrza klubu. Jej brązowe, kręcone włosy przyklejają się do zarumienionych, spoconych policzków, a powieki z idealnie narysowaną kreską, zakrywają zielone oczy. Kimberly zawsze podziwiała te oczy. Niebieskich czy brązowych było na pęczki. Jednak te błyszczące zielone, były na wagę złota.
— Jas, skup się — beszta ją panna Birdmann. — Zaczynam się martwić. Dobrze wiesz jaka jest Lia. Zawsze wpakuje się w jakieś kłopoty.
— Musi wyrabiać normę za was dwie — rzuca zaczepnie Jas, jednak widząc pochmurne spojrzenie niebieskich oczu przyjaciółki, poważnieje. — Widziałam ją kilkanaście minut temu, kiedy robiła striptiz na stole. Potem straciłam ją z oczu. Jezu, Kim przecież nie przyszłam tutaj jako jej niańka. Chciałam się pobawić ze swoim chłopakiem w ostatnią sobotę wakacji!
— Przecież nie mam do ciebie pretensji. — Wzdycha ciężko. — Dzięki, że do mnie zadzwoniłaś. Nie chcę więcej plotek.
Jas unosi na chwilę idealnie wyregulowane brwi, jednak się nie odzywa. Jej mina mówi sama za siebie. Naiwna panno Birdmann, w poniedziałek będziesz w piekle. Sama Kimberly doskonale zdaje sobie sprawę z prawdziwości owych niewypowiedzianych myśli.
Parking zastawiony jest wszelakimi samochodami, począwszy od zniszczonych ledwo dyszących modeli, co najmniej dwa razy starszych od ich właścicieli, a skończywszy na nowiusieńkich kabrioletach dzieciaków z bogatych dzielnic. Identycznych jak ten, którym przyjechała Kimberly.
Raz po raz ktoś wybucha głośnym śmiechem. Ktoś inny zaklnie dosadnie. Ktoś inny krzyknie pijackim głosem, niekoniecznie coś mądrego. Jest duszno. Gorąco. Intensywnie.
— Tam. — Jas skazuje w kierunku czerwonego chevlorettu chevelle z czarny pasami, o który opiera się drobna blondynka. Nagle dziewczyna pochyla się i wymiotuje. Jest jak mały aniołek, który zatruł się od nadmiaru dobrej zabawy. I jakaś część Kimberly nie może mieć do niej pretensji. Nie po tym co się ostatnio stało w ich życiu. Druga część, ta mniej wyrozumiała, która mimo wszystko wygrywa, jest wściekła. Wściekła za nieodpowiedzialność, egocentryzm i to cholerne lekkie podejście do życia.
— Nie ma mowy — mówi Jas, chwytając Kimberly za nadgarstek, zanim ta rusza w kierunku siostry. — Kocham cię, Kimmie i robię dla ciebie wiele, ale nie będę ratować twojej młodszej siostry z morza rzygów. Cholera, moje buty kosztowały więcej niż ten gruchot — prycha, wskazując na chevlorett. — Nie zaryzykuję, nie ma mowy.
Kimberly śmieje się głośno, chociaż daleko jej do euforii czy chociażby zwykłego zadowolenia.
— Dzięki, Jas. Poradzę sobie sama — Posyła jej delikatny uśmiech. — Idź zanim Milo mnie znienawidzi za kradzież jego dziewczyny.
— Diabelnie seksownej dziewczyny, Birdmann — rzuca, mrużąc oczy, po czym cmoka przyjaciółkę w policzek i kieruje się do wnętrza klubu, kołysząc się lekko na niebotycznych obcasach.
— Odpieprz się, Kim — mówi Lia, kiedy tylko Kimberly znajduje się wystarczająco blisko. Starsza z panien Birdmann z dziwną satysfakcją, zmieszaną z troską i poczuciem winy stwierdza, że Lia wygląda koszmarnie. Nie wyjątkowo źle. Nie wygląda na sponiewieraną, upitą i niemal zgwałconą. Wygląda definitywnie koszmarnie. Krótka dżinsowa spódniczka jej podwinięta, odsłaniając pokaźnych rozmiarów siniaka po zewnętrznej stronie ud. Złoty zamek czarnego topu utknął w połowie drogi, pokazując świat koronkę różowego stanika. Kimberly automatycznie dopina zamek.
— Cudowna noc, prawda siostrzyczko? — pyta kpiąco, ogarniając za ucho platynowy kosmyk siostrzanych włosów. Identyczny jak jej. Takie właśnie są. Niemal identyczne. Ale Lia jest tylko kopią. Zawsze brzydsza, zawsze głupsza. Nigdy nie idealna. Tylko kopia. I choć nikt oprócz niej tak nie myśli, to wydaje się być najgorszym koszmarem małej Lii.
— Odpieprz się — powtarza z chorym uporem Lia, chcąc odepchnąć chude ręce Kimberly. Jest jednak zbyt słaba i zbyt pijana, żeby walczyć. Kimberly wzmacnia uścisk i podtrzymuje Lię, kiedy ta niemal się przewraca.
— Nie potrzebuję twojej pomocy — syczy Lia jak rozdrażniona kotka, jednak mimo to pozwala się prowadzić w stronę srebrnego kabrioletu. — Ani twojej pomocy, ani podwózki tym twoim pieprzonym samochodem.
Kimberly wzdycha głośno. Jest zmęczona, niewyspana i dziwnie zirytowana. Jakaś jej część czuje wyrzuty sumienia z powodu wszystkiego co spotyka Aurelię. Zupełnie jakby było jej winą, że dostała samochód. Że ojciec był z niej dumny. Że miała dobre stopnie i z dumą nosiła niebiesko-biały strój cheeleaderki. Zupełnie jakby było jej winą to, że Aurelia nie potrafiła sprostać wymaganiom ojca.  Jakimkolwiek wymaganiom. Ale teraz wszystkie zniknęły. Tak samo jak i ojciec.
I kiedy w jej myślach pojawia się obraz ojca, coś nieprzyjemnego ściska ją za serce. Jak niewidzialna, obrzydliwie śliska macka. Wyrzuca więc go z myśli, kierując się tą samą, starą zasadą. Ignoruj problem, dopóki nie zniknie.
I nagle coś się zmienia. Coś wisi w powietrzu. I chociaż parking wygląda tak samo. Muzyka nadal huczy w uszach, a śmiechy i wrzaski nie tracą na intensywności, coś po prostu jest inaczej. Nowy dźwięk wzbija się w nocne niebo. Głośny warkot trzech motocyklowych silników wypełnia uszy Kimberly.  I mimo, iż nie może jeszcze tego wiedzieć, to właśnie tutaj, teraz wszystko się zaczyna.



 Cześć wszystkim. Jestem Isa i miło mi powitać na moim blogu. Być może moje wypociny nie są najwyższych lotów, ale sprawiają mi trochę przyjemności, więc postanowiłam się nimi podzielić. Tekst nie został zbetowany, dlatego mogą pojawić się błędy. Jeśli ktoś zauważy śmiało wytykać. Chętnie przyjmuję również KONSTRUKTYWNĄ krytykę. Do odważnych świat należy (;